The Grand Budapest Hotel
USA, Niemcy 2014
reż. Wes Anderson
scen. Wes Anderson, Hugo Guiness, zainspirowane twórczością Stefana Zweiga
wyk. Ralph Fiennes, Toni Revolori, Hilda Swinton i stała andersonowska zgraja
Dziś rano kończyłam moją pierwszą kawę — nie w kuchni w piżamie z sasquachem, lecz kinie w jeansach oraz bluzie z liskiem (na cześć twórczości reżysera). Już od pierwszych kadrów wiedziałam, że będę się dobrze bawić.
Ci, co mieli już do czynienia z twórczością Andersona, wiedzą, czego się spodziewać: pięknych, charakterystycznie skomponowanych kadrów, dziwacznego humoru, nostalgii, zaskakująco krwawych elementów, tysiąca niezwykle dopracowanych szczegółów, motocykli, tych samych aktorów, przykrótkich spodni. Tutaj dodatkowo mamy świetnie uknutą, zaszkatułkowaną fabułę (zaczyna się od – powiedzmy – teraz, skacze przez lata osiemdziesiąte, sześćdziesiąte, aż do trzydziestych dwudziestego wieku) oraz Zubrowkę, fikcyjne wschodnioeuropejskie państwo wchodzące niegdyś w skład Imperium [austro-węgierskiego]. Jak mogło mi się to nie podobać? W końcu takie fikcyjne ale znajome państwo występuje zarówno w jednym z moich ulubionych filmów (Starsza pani znika), jak i w ukochanej książce mojego dzieciństwa („Wiatr z księżyca” Eric Linklater, tłum. Andrzej Nowicki, bardzo, bardzo polecam).